wtorek, 17 listopada 2009

Nie szkoda Ci?

... dwóch lat?
... życia?
... nerwów?
... zdrowia?
... czasu wolnego?
... dwóch lat?

Odpowiedź brzmi: NIE.
I mam nadzieję udzielać owej odpowiedzi po raz ostatni.
Jest to jedyna prawdziwa i słuszna w moim mniemaniu i przypadku odpowiedź.

Nie szkoda mi, bo?
Bo człowiek powinien robić w życiu to na co ma ochotę. O ile sytuacja życiowa i na świecie mu na to pozwoli. O ile sam da radę. A już na pewno powinien walczyć o swoje marzenia. Spełniać je.
Bo danym życiem żyje się tylko raz. O raz za mało, aby porzucić wyznaczone sobie cele.
Nie szkoda mi, bo wolę żałować dwóch lat niż ich wielokrotności.

A najlepsze, że nie żałuję.
Seriously.
Fakt, że mi trochę szkoda, bom ja niecierpliwy człowiek w takich sprawach jest.
A że z życia taki mały figlarz bywa, trzeba pominąć lub też śmiechem podsumować i iść dalej.
Byle do przodu.
Co się odwlecze to nie uciecze :)
To co robię teraz, to mało. Za mało dla mnie. Czy tak trudno to pojąć?
Także...
Nie poddawać się!

... i tym będę się kierować.
Bo pewna swojego jestem. Pewna jak mało której rzeczy na tym świecie. I myślę, że to piękne.

Gome, że znowu. Znowu tłukę ten temat, ale za często ktoś zadaje mi to jakże bzdurne pytanie z tematu.
Wytrwałości! I będzie dobrze! :)

wtorek, 10 listopada 2009

(Nie)ludzka twarz

Miejsce - przejście podziemne w okolicach Rotundy.
Dwie dziewczyny, mniej więcej po 16/17 lat, śmieją się głośno z nieznanego mi powodu.
Po chwili jedna łapie drugą za rękę i z irytującym parsknięciem pociąga ją w tłum ludzi.
Gdy sama mijam owe okazy nastoletniej głupoty, te już skaczą - wydawać by się mogło w dzikiej euforii - po całej szerokości podziemnego korytarza. Palec jednej dziewczyny wskazuje równoległy korytarz. Kieruję wzrok w punkt w który wpatrzone są również pozostałe dwie pary oczu.
Równie młody chłopak spogląda na te dwie. Widzę w jego oczach bezsilność i smutek.
Nagle wszystko staje się jasne.
Nieregularne rysy, zachwiane proporcje twarzy.
Wada.
Wada, której nie da się nie zauważyć. Co nie oznacza, że nie da się jej zignorować.
Odwracam się i piorunuje nienormalne wzrokiem. Patrzą na mnie zaskoczone, jedna szepcze coś drugiej do ucha. Nie wiem co, tłum mnie porywa. Czuję jak w środku rozrywa mnie złość.
Na nie. I na samą siebie.

Mogłam coś powiedzieć. Powinnam! Cóż z tego, że taka myśl przyszła mi do głowy dopiero, gdy byłam już kilka metrów przed nimi. Trzeba się było zatrzymać i skomentować ich niski poziom intelektu.
Przecież tak dobrze wiem, jak to jest stać na miejscu tego chłopaka.
Tak dobrze rozumiem...

Przepraszam.
Wybacz mi, kimkolwiek jesteś. Następnym razem nie ograniczę się tylko do spojrzenia przesyconego pogardą i złością. Przykro mi tylko, że ten następny raz wcale nie zmieni tego co się dzisiaj wydarzyło. I chociaż kiedyś te dwa okazy o nieludzkiej twarzy odpowiedzą za swe czyny, my nie powinniśmy pozostawać bierni tu, na Ziemi, gdy staną na naszej drodze. Lub drodze innego człowieka.

Przepraszam, że byłam dzisiaj taka słaba.

środa, 21 października 2009

Pokora

Za oknem szaro, smutno, zimno i mokro.
I chociaż staram się chodzić po ulicy z uśmiechem na twarzy i iskierkami rozbawienia w oczach na widok tych wszystkich zabieganych istot, czasami coś puszcza i już nie umiem dłużej walczyć z pewnym żalem, złością i smutkiem. Im dłużej taki stan trwa, tym wpędzam się w coraz większe poczucie winy.

Nie jestem idealna. A na pewno jestem zarozumiała. Czasami.
Nie zawsze jestem miła. A czasami bywam nawet bardzo opryskliwa. I jak się tego pozbyć?
I nawet tutaj, narzekam i narzekam. Wywyższam się i osądzam. I tak smęcę farmazonami przeróżnymi. A miało być inaczej. I jest, ale jeszcze nie do końca.
Cóż z tego, że myśli są pogodniejsze, że wiary w człowieku więcej. I szczęścia z życia. I doceniania tych najbardziej niepozornych chwil. Cóż z tego, jeśli człowiek nie umie tego odzwierciedlić w świecie, w kontaktach z innymi. I w ten sposób poczucie winy rośnie z każdym wykrzyczanym na bliskich słowem.

Bo brakuje mi wciąż pokory. Wobec życia i świata. Wobec ludzi i zdarzeń. Wobec natury i siebie. Nawet siebie.

Nie napiszę, że postanawiam poprawę od teraz. Bo postanawiam, ale to nie jeden krok naprzód coś zmieni, a przejście (nie przebiegnięcie!) całej długiej i krętej drogi, z wieloma przystankami i ślepymi zaułkami. Gdyż liczy się wytrwałość. I pogoda ducha. I miłość bliźniego. I szacunek. I cierpliwość.

Napiszę za to przepraszam. Za co? Za to co mi ciąży na duszy. I będę się starać. Mocniej i wytrwalej.
I za to, że zaprzeczałam swoim słowom na temat pielęgniarstwa.
Piękny zawód. I niech tak pozostanie. Niezależnie od moich zamiarów i celów. Bo to nie jest ważne dla nikogo poza mną.

I najważniejsze.
Nie ważne czy ktoś zrozumiał moje słowa z przed kilku tygodni tak jak ja podczas ich pisania.
Nie ważne czy to wina mego mizernego pióra, czy też emocji jakie mogły wzbudzać.
Prawda jest taka, że potrzebuję bliskości. Bardzo jej potrzebuję. I zrozumienia też.
Nawet i zwłaszcza, z naciskiem na to drugie, poczucia więzi z osobą, z którą dzieli się życie. Na dobre i na złe. W której ma się przyjaciela, ale przede wszystkim odnajduje zagubiony fragment samego siebie. I dlatego właśnie czekam. Na odpowiedni czas, miejsce, a przede wszystkim istotę.

Bo kocham życie, a skoro kocham to nie będę go ranić swymi pomyłkami. Nie bezczelnie, bez namysłu i z ciągłym popełnianym pewnych błędów.
I nie chodzi o to by się zmieniać. Ani też o to by się akceptować.
To też.
Należy po prostu szlifować samego siebie. Tak, jak diament się szlifuje. A że nie najpiękniejsze porównanie mi wyszło składniowo, to nie ważne.
Musiałam :)

Dziękuję. Znowu :)

wtorek, 6 października 2009

Powołanie nie umie jednego...

... wyciągnąć mnie wcześnie rano z cieplutkiego łóżka, by w cholernej zimnicy odprawić poranne ablucje, zjeść w tempie ekspresowym po czym wyjść na jeszcze gorszą zimnicę i tłuc się napakowanym autobusem na uczelnie.
Właściwie to powinnam mówić w czasie przyszłym. Toż to mego powołania spełniać jeszcze nie mogę.
Ale mimo tego malutkiego szczególiku, jestem bardzo zadowolona.
Mój mózg chłonie wszystko. Jest jak gąbka (Bogu dzięki stokrotne, że już się o tych stworzeniach uczyć nie muszę... wystarczająco mi zoologie i inne pierdoły namieszały w głowie w ciągi kilku wcześniejszych miesięcy), albo nie wiem... jego pazerności na wiedzę żadne porównanie nie odda. W dodatku są to w końcu ciekawe rzeczy. Nauka o człowieku.

Byle odsunąć zazdrosne myśli o kolegów z kierunku lekarskiego, nie spać gdzie (schodki, kawiarnie etc.) i kiedy (rozrzut godzinowy jest duuuży) popadnie, a rok szybko minie i witamy moje masochistyczne love. A wtedy się dopiero zacznie sezon kawowy i nocne maratony... I co się głupia z rozmarzeniem uśmiecham sama do siebie na ową myśl?! O_o

Jak grupa i pierwsze wrażenia?
Ano, nie jest źle.
Ludzie sympatyczni, jakiś większych pomyleńców - może poza mną - nie ma, chociaż to może wyjdzie dopiero przy bliższym tj. integracyjnym spotkaniu :)
Jedna osoba również chce tylko przezimować, mam nawet 2 (słownie dwóch) rodzynków rodzaju męskiego, a Ci na pielęgniarstwie zaliczają się do okazów rzadkich, w tym jeden, jak sam co chwilę lubi nam przypominać, jest na tym kierunku z powołania. Stąd nawet zaczęłam od owego słowa.
Bo ja rozumiem jego pasje i teoretyczną miłość do danego zawodu. Baa, rozumiem jak mało kto, ale... agresywne przypominanie o tym fakcie co 5 minut rozmówcy w sposób wyrażający pogardę dla ludzi, którzy mogliby chcieć robić coś innego to już inna bajka.
Ale może trza się cieszyć, że w przyszłości lekarze czy pielęgniarze będą nas leczyć tylko za owe powołanie. Nasze portfele z pewnością się ucieszą.
Oj, no ale gdzie ja tu o pieniądzach będę!

Jak każdy student WUMu wie, a ja mam szaloną przyjemność się dowiedzieć, wszelkie sprawy na tej uczelni lepiej załatwiać zażywając na godzinę przed wejściem do pokoju docelowego np. dziekanatu - relanium. Cóż za dziwactwo, że na uczelni medycznej tak bardzo nie szanuje się własnego i studentów zdrowia. Człowiek szczęśliwy, spokojny, uśmiechnięty etc. żyje dłużej! Ja za wrzody żołądka ślicznie dziękuję.
W tym miejscu warto odnotować tę jedną jedyną rzecz za jaką tęsknię na swej ex-uczelni.
Dziekanat.
Student=człowiek.
I nikt nie trzaska Ci drzwiami przed nosem, bo kończy pracę o 14, a Twoje 2,5 godzinne stanie pod owymi drzwiami nie ma żadnego znaczenia.
I jeszcze ja miałabym być starostą grupy? Ojj, nie, nie, nie... Naprawdę lubię swoje nerwy :)

Coś jeszcze?
Ah, tak. Ciężko przyznać, ale mnie chyba coś wewnętrznie skręci jak przyjdzie mi się uczyć o myciu pacjenta i ścieleniu łóżka _-_'
Ale to chyba taka szkoła życia dla mnie, bo chociaż ja ani nie pasuję do zawodu pielęgniarki, ani nie chciałabym go wykonywać, mimo wszystko myślę, że można go postawić na równi z zawodem lekarza. W mojej hierarchii jest nawet nad tym ostatnim, z prostego względu. Dla mnie wydaje się trudniejszy, bo więcej pewnych barier wymagałby ode mnie do przełamania. Ale nie będę tego tutaj rozwijać, bo wyjdzie, że jakaś zarozumiała jestem czy coś, a ja naprawdę staram się być miła, a moje słowa to tylko takie małe herezyjki :)
I żeby nie było, że kłamię. Wiele zawdzięczam pielęgniarkom, swojego czasu bardzo mi pomagały. Super kobiety ^^
W każdym razie jedni spełniają się w tym, drudzy w tamtym. Jak ktoś ma owe powołanie, to bardzo piękne. Tak nawet powinno być. Niech jednak szanuje przy tym innych ludzi.

A ja lecę do fizyki. Tak, tej maturalnej.
Przysnęło mi się. Znowu.
Notka miała rozbudzić troszku moje szare komórki. Po treści widzę, że chyba nie wyszło, ale ćsii.

Powodzenia! Nie dajcie się wszelkim asystentom, profesorom etc.!

P.S. Zaginajcie ostatnie strony w indeksach! Ja na biotechu nie zagięłam, i co?, nie dotrwałam do końca I roku (chociaż miałam taki zamiar). Przejrzałam też indeksy brata (taa, z nas rodzina wiecznych studentów xD) i ten z pierwszej uczelni też nie miał zagiętej strony! I nie ukończył I roku! Coś w tym jest! So, zaginać, zaginać!

środa, 16 września 2009

Dżapońskie krewetki co swój udział w mym uśmiechu miały

Z dniem dzisiejszym upływa dokładnie dziewięć tygodni od przyjęcia mojej zacnej osoby do szpitala, a w najbliższy piątek tyleż samo stuknie zabiegowi jaki przeszłam.
Po tych długich dziewięciu tygodniach, dzisiaj, tj. 16 września 2009 roku, po raz pierwszy umyłam prawie normalnie zęby. Po raz pierwszy otworzyłam usta na tyle by wyzwolić język z okowów zębów, drutów, płytek i tuzinów gumek wszelakiego rodzaju.
Jednak nie z tych powodów po spojrzeniu w lustro rozpłakałam się niczym małe dziecko.
Łzy szczęścia swe źródło miały w zdumieniu, niedowierzaniu, zachwycie i ogromnej wdzięczności.
Wdzięczności za wspaniałych lekarzy przeróżnych specjalności, którzy trzeba to przyznać, odwalili kawał świetnej roboty.
Wdzięczności za wspaniałą rodzicielkę, bo gdyby nie ona, nie pisałabym nigdy tych słów, i bynajmniej nie mówię tu o fakcie podarowania mi życia, a raczej prowadzenia mnie przez trudniejsze jego fragmenty.
Wdzięczności za wszystkich dobrych ludzi jakich spotkałam do tej pory, a którzy martwili się o mnie przez ostatnie tygodnie i bardzo mi pomagali.
Wdzięczności za dar od losu, bo chociaż cierpienie samo w sobie jest złem, to w odpowiednim czasie, dzięki sile życiowej i pomocy innych ludzi, może przynieść największe dobro, a wraz z nim szczęście w czystej postaci.

Wdzięczności za życie.

I chociaż już po zabiegu, mimo dużej opuchlizny (moja twarz przechodziła dziwną formę ewolucji - panie Darwin, tegoż pan pod uwagę nie brał - z człowieka zrobiło się ze mnie prosię tuczone, by po kilku dniach przemienić się w chomika faszerującego się fistaszkami), widać było dużą zmianę w wyglądzie i w samym zgryzie, to dopiero po wyjęciu śrub, zdjęciu drutów (notabene na żywca mi je wyrwali O_o), płytki i w końcu dzisiaj, gumowych wyciągów, można podziwiać w pełni rezultat rozczłonkowania przed dwoma miesiącami pewnych części mojego ciała.
Od 14 lat przyzwyczajona byłam do, niech już będzie, krzywego uśmiechu i generalnie następstw pewnego nieszczęśliwego wydarzenia z roku '95.
Dlatego tak trudno mi pojąć, że od tych dwóch miesięcy moje wcześniej niesforne zęby i szczęki (kto, na Boga, nadał tak dziwnie brzmiące nazwy tym częścią ciała?!) grzecznie znajdują się tam gdzie ich miejsce.

Nie przeżywszy podobnej przygody, ludzie nawet nie zdają sobie sprawy jakim szczęściem i przyjemnością jest możliwość normalnego jedzenia. Sztućcami. Gryząc.
Jakim dobrodziejstwem jest zdolność mówienia.
Ah, i oddychania ustami, gdy jeździ się konno, tudzież uprawia inną dyscyplinę sportu (tak, po 7 tygodnia po zabiegu, bez fragmentu kości w biodrze galopowałam sobie ;p).

Doprawdy, nie mogę uwierzyć, że tyle już minęło czasu od zabiegu.
Że w ogóle miał miejsce jakiś zabieg.
Ale to chyba dobrze, prawda?
Mogę powiedzieć, że jestem z siebie dumna. Dumna z tego w jaki sposób przeszłam przez te kilka, co by nie było, ciężkich tygodni.
Życie byłoby nudne bez takich wyzwań. Bardzo nudne.

Dziękuję raz jeszcze.

P.S. Aj, przydałoby się jeszcze rozszyfrować tytuł posta.
Krewetka to nic innego jak mały drucik owijany wokół zamka (to to coś co się nakleja na zęba w aparacie stałym), który przytrzymuje drut - łuk - na miejscu. Inaczej, krewetki służą dokładnie do tego samego co kolorowe gumeczki, tyle że stosuje się je (prawdopodobnie, bo ja się na tym nie znam) u pacjenta przygotowanego do zabiegu szczękowego.
Skąd Japonia w tym wszystkim? Ano, inna forma drucików - z takimi małymi pętelkami na końcu - nazywa się nie inaczej jak... Kobayashi. Mam nadzieję, że to prawidłowa pisownia. W każdym razie nazwa brzmi z japońska, czyż nie? O te dżapońskie pętelki zaczepia się specjalne gumki tzw. wyciągi.
Wszystkie te (i po prawdzie jeszcze masa innych rzeczy) mają na celu stabilizację zgryzu, a co za tym idzie, przyczyniają się w znaczący sposób do uzyskania pożądanego dobrego końcowego efektu skomplikowanego przedsięwzięcia jakim jest osteotomia szczęki (tak, w końcu ujawniłam nazwę mego zabiegu :>) - pięknego uśmiechu. Ot, cała filozofia ;)

*
Mały edit z dnia 30 września: Notka może i pojawia się z nieprawidłową datą, a raczej z dużym opóźnieniem. Jednak bardzo chciałam ją zamieścić, nie zdążyłam niestety tego zrobić, bo w końcu wyjechałam do Hiszpanii, ale o tym jeszcze będzie, bo dużo się działo. I to jak.
A dzisiaj rano powitanie z nowym kierunkiem. Szkoda, że jeszcze nie TYM MOIM, ale co tam. Będzie fajnie ^^

sobota, 12 września 2009

Ano, odzywam się

Stwierdzam, że to niesprawiedliwe, że nie mogę zmienić poziomu zdawanego przedmiotu na maturze, tylko dlatego, że w tym roku MUSIAŁAM zdawać go na rozszerzeniu, bo innej możliwości nie było.
Życie.
Nie.
Pieprzone CKE.

I tak wam dokopię. I fizyce też!

W ogóle to mam w planach wyjazd do Hiszpanii. Niestety okazuje się, że 28 września zaczynają mi się zajęcia na uczelni. Zajęcia, nie inauguracja roku. 28 to ja wracam do Polski... Z resztą chwilowo nigdzie nie jadę (właściwie to nie jedziemy), bo nie mamy biletów na samolot.
Jak nam się uda gdziekolwiek wyjechać to będzie cud. Spontaniczność górą!

O perypetiach szpitalnych i około szpitalnych później.
A jest o czym pisać, oj jest.

P.S. Opaczność naprawdę czuwa nad moim losem. Gdyby nie akcja z paszportem, musiałabym zrezygnować z wyjazdu do Egiptu, ponosząc przy tym dużo większe koszty - zarówno finansowe jak i mentalne - niż poniosłam w rzeczywistości.
A to że nie dostałam się na lekarski do innego miasta jest moją winą. Chyba. Ale to już zahacza o kwestie filozoficzne, bo nie mam na myśli mojej pracy włożonej w naukę.
Wniosek?
Ufaj intuicji i wierz w swoje marzenia. Bez żadnych wątpliwości. Ale o tym też później. Temat na osobną notkę.

* * *

Aj. Tak przeglądałam wszystkie dotychczasowe posty i... jakieś takie smętne są. Kompletnie nie oddają mojego prawdziwego nastroju. Nie wiem czemu, może dlatego, że staram się unikać emotikon :p (O właśnie!)
W każdym razie, żeby nie było, jestem baaardzo szczęśliwa. Od tak, z jednej strony bez powodu, a z drugiej jest dużo przyczyn mej radości.
Chyba po prostu muszę jeszcze popracować nad formą i stylem tegoż bloga. Trochę mi to zajmie. Ale bądźcie cierpliwi! (Mówię tak jakby masowo ludzie czytali moje wypociny... no ale te 3/4 osoby je czytają, za co wam bardzo dziękuję :) I chrzanić brak tych emotikon. Uzależniona od nich jestem. Będą mało intelektualne emotikony i tu :D)

niedziela, 30 sierpnia 2009

A jak tam Twoje życie erotyczne?

Imprezy wszelakiego rodzaju, czy to rodzinne, czy też organizowane w gronie przyjaciół rodziców, mają jedną cechę wspólną. Prawie zawsze pada na nich pytanie z tematu posta, po czym - tym razem już zawsze - odpowiedź Leży i kwiczy, ciociu.
W przeciwieństwie do rodziny, która o owe sprawy pyta się troszkę delikatniej (A Ty byś sobie znalazła w końcu męża, a nie tylko w tych książkach siedzisz!), przybrane ciotki - zauważyliście, że płeć brzydka z reguły nie wykazuje takiego zainteresowania kontaktami interpersonalnymi młodszego pokolenia? - pokrzepiająco klepią po ramieniu i śmiejąc się mówią: A tam! To nie jest najważniejsze! Masz jeszcze czas!, tudzież z mniejszym entuzjazmem za to z wielkim zapałem krzyczą: Faceci i tak myślą tylko penisem!
Nie wnikam w życiorysy autorów niektórych wypowiedzi, ale rękami i nogami mogę się podpisać pod stwierdzeniem, że nie jest to najważniejsza rzecz w życiu.
Tak! Mam czelność bluźnić mówiąc, że związki (nie miłość!) są tylko miłym dodatkiem do życia, lecz na pewno nie jego głównym celem.

I wcale nie jestem zakompleksioną kobietą, która wylewa swoją rzekomą frustrację w eter internetu.
Jestem sfrustrowana, ale przyczyna takiego stanu tkwi w zachowaniu innych ludzi, zwłaszcza moich rówieśników.
Ja wiem. Człowiek dorastając przechodzi różne etapy, m.in. fascynację płcią przeciwną (która w większości przypadków trwa aż do śmierci danej ofiary), szuka bliskości drugiego człowieka lub ewentualnie tylko czai się na jego karty kredytowe.
Ale uzależniać całe swoje życie, poczucie spełnienia i... jak to zwą? ... a! szczęście! od czegoś tak kruchego i niepewnego jak związek, to czysta paranoja!

Rodzimy się i umieramy sami, czyż nie znaczy to, że przebywając na Ziemi mamy trochę inne zadania do zrealizowania niż tylko szukanie sobie kogoś, kto pozornie ułatwi nam wędrówkę przez życie?

Nie rozumiem, na Boga!, nie rozumiem ludzi, co to przez najlepsze lata swojego życia chodzą i rozpaczają, bo są niby! sami! Przez takie właśnie podejście straciłam jednego przyjaciela, chociaż w gruncie rzeczy może powinnam powiedzieć przyjaciela, bo żeby zakończyć długoletnią znajomość przez taką głupotę i w tak żałosny sposób w jaki to M. zaprezentował... Eh, szkoda słów.

Ludzie, błagam, dorośnijcie!

Mam xx lat, nigdy nikogo nie miałem. Jestem sam!

Nie jesteście sami! Macie prawo wypowiedzieć owe słowa tylko i wyłącznie kiedy nie będziecie mieli żadnych przyjaciół, gdy zabraknie wam rodziny i przyjaznych dusz, które w potrzebie wyciągnęłyby do was pomocną dłoń. A uwierzcie, wiele jest istot na tym świecie gotowych wam pomóc, nawet nie wiedząc kim jesteście. Bezinteresownie.

Brakuje wam miłości?
Rozejrzyjcie się wokół siebie, zacznijcie widzieć. I co? Czy ślepota naprawdę aż tak zasłania wam prawdę?

Owszem, odnośnie celu w życiu, każdy dąży do czegoś innego. Dla niektórych najważniejszą rzeczą pod słońcem będzie znalezienie sobie męża/żony, ale... noo...
Cholera! Jeśli naprawdę odczuwacie taką potrzebę to ruszcie dupę z miejsca i zróbcie coś w kierunku osiągnięcia życiowego spełnienia! Wieczne lamentowanie, zwłaszcza z tak błahego powodu (zwłaszcza!, gdy ma się te 13... 16... ba, nawet 20 lat!) prowadzi na skraj przepaści, z której człowiek prędko się nie wydostanie, o ile w ogóle mu się to uda.

Szlag, no szlag mnie trafia!

A ja nawet jak będę sama, będę szczęśliwa! O! *

P.S. Żeby nie było. Nie jestem hipokrytką, nie mówię więc, że nigdy z nikim nie chcę być. Będę nawet na tyle szczera, iż przyznam się, że dojście do wniosków, które w przypływie chwilowego uniesienia umieściłam w tejże notce, zajęło mi trochę czasu.
Uważam po prostu, że każdy człowiek ma gdzieś na świecie tą jedną jedyną osobę dla siebie (w tym że ta osoba może się objawić w kilku osobach, ha!, cóż za paradoks). Nie zawsze dane jest nam jednak poznanie jej w obecnym życiu. Nie ma w tym niczego złego.
Jeśli poznam kogoś z kim będę chciała spędzić resztę życia, w porządku. Postaram się czerpać z tego tyle ile się da i mam nadzieję, że dając tyle samo w zamian. Jednakże świat się nie zawali jeśli umrę jako stara panna (z dwoma kotami, psem i koniem w domu). Z byle kim się nie zwiążę.
Widocznie me aspiracje i ambicje nie są wysokich lotów i nie wpasowują się w kanon przyjęty przez społeczeństwo. Oj, zapomniałabym o prawie natury. Jakże mi przykro, taka hańba, a przecież kształcę się w biologicznych kierunkach. Wstyd!

Powiem, że bez związku świat się nie wali, natura na mnie naskoczy.
Powiem, że bez związku można mieć dziecko, społeczeństwo mnie ukamienuje.

Ajajaj.

Hm...

Gome? (A skoro już przepraszam, to może dacie mi święty spokój! Żadnych więcej pytań o moje jakże bujne życie erotyczne! Sza!)

* - zdanie w późniejszym czasie ciut zmienione, bo słowa mają wielką moc sprawczą, a że nikt sam być nie chce, wolę napisać tak żeby nie było żadnych niedomówień. Przy okazji może teraz notka dla niektórych wyda się zrozumiała.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Let it go

Dziwny los człowieka wiedzie przez życie. Czasami mam wrażenie, że nasza teoretyczna wolność wyboru i odpowiedzialność za własne kroki jest tylko zwykłym kłamstwem, złudzeniem byśmy nie popadli w rozpacz nad kontrolującym wszystko przeznaczeniem.
Czy faktycznie jesteśmy panami naszego losu? Czy może tylko marionetkami w teatrze Wszechświata?

Ostatnie kilka miesięcy było dla mnie bardzo uciążliwym okresem, zwłaszcza lipiec i sierpień.
Studia, które mi nie odpowiadały, poprawa matury, problemy z moim zabiegiem, wyniki rekrutacji, w końcu sam zabieg i okres rekonwalescencji po nim (notabene, który wciąż trwa i trwać będzie jeszcze jakiś czas). Do tego zmaganie ze stratą bliskiego mi stworzenia, następnie przyjaciela... trochę się tego uzbierało.
W pewnym momencie człowiek jest już tak zmęczony, że nie ma siły podnieść wzroku w kierunku przyszłości. Brakuje mu energii na dalsze życie. W takich chwilach najlepiej zrobić sobie przerwę od wszystkiego.

Dzisiaj bardzo potrzebuję wakacji. Prawdziwych wakacji.
Tak się złożyło, że pod koniec lipca dostałam nieoczekiwaną propozycję wyjazdu. Cel podróży - może i prozaiczny oraz mało ambitny - Egipt, Turcja, Tunezja etc. Ciepłe kraje, wycieczka typowo turystyczna, organizowana przez biuro podróży do jednego z wielu kurortów gnieżdżących masy tępych turystów. Mimo wszystko, bardzo się ucieszyłam i zgodziłam na wyjazd. W końcu liczy się towarzystwo, a czasami zrobienie z siebie bezmózgiego burżuja nie jest takie złe.
Niestety od początku zaczęły narastać dziwne problemy w okół mej jakże egzotycznej podróży.
W pierwszym tygodniu września powinni mnie rozdrutować, odśrubować i odpłytkować.
Nie miałam jednak pewności czy osoba odpowiedzialna za moje leczenie będzie w tym czasie w szpitalu, a przed wyjazdem (zaplanowanym na drugi tydzień przyszłego miesiąca) musiałam być pewna, że przywrócą mi zdolność mowy i prawie normalnego jedzenia. Po wielu telefonach zdobyłam niepotwierdzoną jeszcze informację, iż owa osoba powinna przebywać w mieście.
Następnie zdałam sobie sprawę, że nie wiem czy mój paszport jest jeszcze ważny. Okazało się, że owszem, ale tylko do 16 grudnia br. Odetchnęłam z ulgą, zupełnie nieświadoma idiotycznych przepisów jakie obowiązują przy wjeździe do wcześniej wymienionych krajów. Mianowicie paszport musi być ważny przez min. pół roku.
No i dupa.
Jakbym wiedziała o tym durnym rozporządzeniu, złożyłabym wniosek o nowy paszport te trzy tygodnie temu. Wniosek złożyłam dopiero wczoraj, ale nie ma szans na to by mi wyrobili nowy dokument w dwa tygodnie (swoją drogą ten kraj jest naprawdę chory, na zachodzie dokumenty w ciągu tygodnia trafiają w ręce obywateli, u nas wszystko jest nielogiczne i pełne zbędnej biurokracji, można odnieść wrażenie, że robią nam łaskę pozwalając na ubieganie się o jakiekolwiek prawa). W ten oto piękny sposób po raz kolejny życie dało mi po dupie.
Wakacji brak, co za tym idzie chęci do nauki na kolejnym kierunku z kosza nie dla N. również. Nie wspomnę już o przeklętej maturze (rzygam już tymi zadaniami! nuuuda!).
Nie wiem jak ja przeżyję zimę.

Zawsze coś, zawsze kurwa, coś!

Hormonalnie jestem rozstrojona, nerwowo rozstrojona, psychicznie i emocjonalnie również.
Jak to wszystko się zsumuje wyjdzie jeden wielki płacz.
Czasami naprawdę nie lubię być kobietą >_< style="font-style: italic;">

- ! ... Mam tego po prostu dość! Zawsze coś! ... Nie! Chociaż raz daj mi się wypłakać! Było mi ciężko! Chciałam odpocząć...
- ... po tamtym zdarzeniu nauczyłam się podchodzić na spokojnie do tego co życie niesie. Być cierpliwą. Może tak miało być. Trzeba słuchać swojej intuicji. Zaufać losowi. Nie prawdą jest, że biednemu zawsze wiatr w oczy. To ma jakiś cel. Może nie powinnaś jechać teraz... Wszystko zawsze mocno przeżywasz. Spokojniej.
Odpuść czasami.


Właśnie. Odpuścić.
Moje życie nigdy nie należało do tych prostych i usłanych różami dróg. Wiele przeszłam do tej pory, pewnie nie mało jeszcze mnie czeka. Nie twierdzę, że mam najgorzej, gdyż zawsze znajdą się ludzie dużo gorzej naznaczeni bólem i cierpieniem - ludzie, którzy utracili nawet nadzieję.
Dawno temu zaakceptowałam to co mnie spotkało, gdyż dostałam szansę jakiej wielu nigdy nie miało nawet pod koniec swego życia. Dzięki temu mogę być lepsza. Mam niejako... dobry start? Czasami jednak zapominam.
Ze strachu.
Z bezsilności.
Z bólu.
Z żalu.
Ze złości.
Dużo się jeszcze muszę nauczyć. Dobrze, że są istoty, które dadzą mi porządnie w łeb, gdy zacznę za bardzo zrzędzić i/lub, nie daj Boże, roznosić miejsce w którym się akurat znajduję na drobne kawałeczki.

Odpuść...

Dlatego nie zastanawiajmy się długo nad tym dlaczego pewne rzeczy układają się tak a nie inaczej.
Równowaga - to domena Wszechświata, a życie ludzkie jest jego miniaturą. Podlega tym samym prawom. Na próżno szukamy odpowiedzi, których z jakiś przyczyn nie dane jest nam poznać tu, na Ziemi.

Czy mamy całkowity wpływ na całe nasze życie? Nie.
A więc istnieje siła wyższa, która nami kieruje? Też nie.

Rób swoje, nie poddawaj się. Nie ufaj przesadnie losowi, nie zaniechaj jednak nadziei, gdy Twoje poczynania nie dają pożądanego skutku.
Kiedyś zrozumiemy. Poznamy prawdę.

Póki co idę przywitać się z poduszką, myśląc co zrobić by mimo wszystko poszaleć jeszcze w te wakacje. W końcu liczy się nie to gdzie jedziesz, a z kim jedziesz. Naprawdę.

Gome za moje jęki.

Swoją drogą z dupy jest ta notka. Chaos. Ale już mi się nie chce. Jeśli bym jej nie zamieściła teraz, to nigdy bym już tego nie zrobiła. Wasz ból... głupota moja.

środa, 19 sierpnia 2009

Poproszę o grabarza

Odwiedziłam dzisiaj jakże zaszczytną instytucję zwaną Okręgową Komisją Egzaminacyjną aby obejrzeć swoje tegoroczne wyczyny na maturze.
Że OKE mieści się jakieś 20 min od mojego domu, udałam się tamże na miły spacerek, coby nie skwierczeć w tramwaju. Równo o 11 stawiłam się w siedzibie szanownej Komisji. Tym razem obyło się bez krępujących acz zabawnych historii związanych z pozbawieniem mnie mowy na okres kilku tygodni. (Ostatnim razem, gdy napisałam recepcjonistce na kartce pytanie, ta się uśmiechnęła po czym zaczęła... odpowiadać również pisząc. Zaczęłam się śmiać i pokazywać jej na migi, że słyszę, tylko tymczasowo nie mówię. Pominę fakt, że podczas naszej miłej pogawędki miałam gigantyczne słuchawki na szyi. No cóż, nie wszyscy zostali obdarzeni darem spostrzegawczości.)
Panie w OKE mnie pamiętały (ciekawe czemu? :P), także szybko znalazłam się w małej salce z miłą panią od fizyki. Ano, z tym przedmiotem to aż mi było głupio przy niej, bo mój wynik nie porażał. Bynajmniej nie pozytywnie. W końcu fizyki zaczęłam się uczyć na niecałe trzy miesiące przed maturą. Fizyki rozszerzonej. Mniejsza jednak o to.
Po otworzeniu arkusza na mojej twarzy zagościł obłąkańczo kpiący uśmiech, który towarzyszył mi również na pozostałych przedmiotach. Miałam (i wciąż mam) ochotę walnąć głową o ścianę jak zobaczyłam, że nie przez brak wiedzy odpadło mi jakieś 10-15%!
Błędy rachunkowe, niedopatrzenie, niedoczytanie...
To samo miało miejsce w przypadku biologii i chemii.
Chociaż przy dwóch ostatnich przedmiotach wielokrotnie byłam miło zaskoczona, gdyż zadania, których nie byłam pewna od samego początku - ba, zaliczałam je do błędnych - ocenione miałam jako poprawne.
Co do dyskusyjnego klucza...
Z biologii jeśli chodzi o wiedzę zrobiłam tylko jeden mały błąd (nienawidzę botaniki, zwłaszcza budowy wszelakich części kwiatków i innych zielonych paskudztw), natomiast część pozostałych błędów wynikała właśnie z ograniczeń owego miażdżącego klucza, jednak nie ma co się teraz nad tym rozwodzić.
I dochodzimy do przyczyny mojej największej frustracji. Błędy wynikającego z tzw. stresu egzaminacyjnego, prościej mówiąc, mojej głupoty.
Zadanie, które nie wymagało praktycznie żadnej wiedzy, jednak wyścig z czasem robi swoje, i masz... zamiast 90 zaznaczysz na osi 60 i dupa blada. Punkt do tyłu.
Kobieta, która nas pilnowała czasami dziwnie się na mnie patrzyła, bo z mojej bezsilności raz prawie przyłożyłam głową w stolik. Nie mogłam się powstrzymać ._.

Odkąd pojawiły się pierwsze listy na studiach i okazało się, że ku mojemu wielkiemu zdumieniu, z moim wydawać by się mogło bardzo dobrym wynikiem (obie matury z biologii i chemii na ponad 80% to chyba bardzo dobrze, nie? :|), nigdzie się nie dostałam, obawiałam się, że naprawdę jestem niedouczona, że może brakuje mi umiejętności rozwiązywania zadań maturalnych etc. Doszło nawet do tego, iż stwierdziłam, że jestem w jakiś sposób gorsza od ludzi, którzy dostali się w tym roku na medycynę. Tymczasem wyszłam z komisji z tak mieszanymi uczuciami, że mnie coś zaraz trafi.
Nie jestem od nikogo gorsza! Jak mogę być gorsza, skoro obecna forma matury absolutnie nie sprawdza ani jednej umiejętności jaką powinien mieć przyszły lekarz czy po prostu człowiek z wyższym wykształceniem! To co dzisiaj zobaczyłam uratowało moje poczucie wartości, za to przypieczętowało moją wcześniejszą opinię na temat egzaminu niby dojrzałości.

Każdy głupi może zdać maturę.

Powyższe zdanie to prawda, bo trzeba się bardzo postarać być nie uzyskać tych magicznych 30%. Jednak wysokiego wyniku powyżej 80% nie zdobędzie byle kto. Jeśli ktoś się rzetelnie uczył, przerobił wszystkie matury z lat poprzednich, to nie powinno być tak, że nagle dostaje wynik dużo niższy, albo niewystarczający aby dostać się na wymarzony kierunek. Nie przy obecnej formie matury! Nie mieści mi się w głowie, że ktoś kto chodził na kursy, korepetycje, uczył się w szkole i w domu, osobnik inteligentny, posiadający wszelkie umiejętności jakimi powinien pochwalić się każdy młody człowiek w naszych czasach, że taki ktoś przez durny świstek papieru zostaje pozbawiony możliwości rozwijania własnych zainteresowań i pasji! Kształcenia się w zawodzie, który pragnie wykonywać! Nawet tak trudnego i odpowiedzialnego zawodu jak lekarz! Tak, w tym momencie mówię skromnie również o sobie.
Nie twierdzę, że jestem jednostką wybitną. Nie, nie jestem przeciętna, ale tak naprawdę to czy ktoś jest? Drażni mnie po prostu, że o dostaniu się na studia, często nie decyduje wiedza i poziom jaki prezentuje dany kandydat, a po prostu sztywne wyuczenie się niczym robot zasad rozwiązywania zadań. A czy na sali operacyjnej ktoś będzie się kłócił z pacjentem, że ma narząd o 5 cm dalej niż na rycinie w książce?! Czy informatyk każe kupić nowy komputer tylko dlatego, że wirus siedzący w obecnym jest mu nieznany, zupełnie nowy, więc on nie będzie myślał jak się go pozbyć?! Agrrr, mętlik w głowie. Brak logiki. Bezsilność.

Uczyłam się bardzo dużo, gdyż nie chciałam popełnić błędu z przed roku (kiedy to też się uczyłam, ale brakowało mi umiejętności rozwiązywania arkuszy i miałam sporadyczne luki w wiedzy). Nie jestem głupia i niczego mi nie brakuje. Wiem czego chcę od życia, co chcę w nim osiągnąć. Mam cel, a do cholery jasnej nie mogę zacząć go realizować, bo zapchlony system nie sprawdza wiedzy i jakiś tam umiejętności rzetelnie!
Jawna niesprawiedliwość. Poza maturą powinny być jeszcze egzaminy wstępne, przynajmniej na medycynę.
Gdyby się dzisiaj okazało, że to faktycznie brak wiedzy i umiejętności odsunął o kolejny rok wymarzone studia, otrząsnęłabym się i przyłożyła jeszcze bardziej do nauki. Jednak w obecnej sytuacji odczuwam tylko wielki żal do całego świata, bo nagle okazuje się, że kłamstwem jest wartość, której uczono mnie od maleńkości - ciężką pracą można dojść do celu.
A może po prostu, jak to już kiedyś przyznałam wraz z K., mam w życiu trudniej niż znaczna część ludzi i na wszystko muszę pracować dwa razy ciężej niż inni. Coś za coś.

Mimo wszystko zostanę lekarzem. Za rok dostanę się na tą masochistyczną medycynę, żeby skończyć studia w wieku lat 27, kiedy to większość moich znajomych prawdopodobnie będzie po ślubie, z dzieckiem lub bez, mieszkało we własnych mieszkaniach, piło kawę o 7 rano i jechało na 8 do pracy. Zostanę lekarzem, świetnym specjalistą (a żebyście, cholera, wiedzieli!), który zanim mu łaskawie pozwolono się kształcić został zmuszony do rzucenia dwóch innych kierunków, wydania grubej kasy na szlifowanie tych całych umiejętności maturalnych, zmarnowania cennego czasu na przyswajanie rzeczy mu niepotrzebnych i przede wszystkim zdrowia. Bo żeby nie poddać się w owej walce, trzeba mieć nerwy ze stali.

Wiem, że to było. To wszystko co napisałam już było. Lecz człowiek czasami jest zbyt zmęczony by o tym pamiętać. Mam nadzieję już nie wracać do tego tematu, bo wiem że wszystkich, łącznie z sobą, męczę moimi narzekaniami. Jest jak jest. Pozostaje mi przemęczyć się kolejny dłużący się rok, zakuwać do fizyki i liczyć na szczęście w maju roku 2010.
Obym tym razem wyszła zwycięsko i koniec końców - mimo przegranych bitew - wojnę wygrała.

P.S. Oczywiście moja rodzicielka kocha dodawać mi otuchy.
Oto słowa jakie otrzymałam w odpowiedzi na mój komentarz odnośnie wglądu matur:

Jesteś nieuważna. Musisz się nauczyć większej koncentracji. Patrz kurs szybkiego czytania.

To się nazywa mieć wsparcie...

niedziela, 16 sierpnia 2009

Słowotok na powitanie

Czuję się jak za dawnych dni, gdy siedziałam do późna nad pustą kartką papieru, próbując znaleźć słowa nadające się na wstęp do szkolnego wypracowania, którego termin oddania upływał z dniem następnym.
Tym razem nie ograniczają mnie żadne terminy, mimo wszystko nie wiem od czego zacząć.
I może właśnie na tym polega mój problem. Mnóstwo wolnego czasu, wiele perspektyw, planów, pomysłów i wbrew pozorom nie wiadomo w co ręce włożyć. W zamian, poza marnotrawieniem życia, dostaję poczucie bezużyteczności i rozkoszne okrzyki, wznoszone od czasu do czasu przez któregoś z członków rodziny, na cześć mojego nieróbstwa.

Bo przecież mam tyle wolnego czasu!


Wolny czas?
Dla mnie to wyrok. Jak nigdy dotąd brakuje mi widoku biurka uginającego się od przeróżnych podręczników, tablic, notatek i zeszytów. Tęsknię za rzucaniem o ścianę dzwoniącym o nieprzyzwoicie wczesnej porze budzikiem. Za porannym chaosem w domu i na ulicy. Odpływaniu w niebyt na co nudniejszych wykładach. Zapachem kawy o 2 w nocy otrzeźwiającym umysł pogrążony w lekturze...
Tak, brakuje mi nauki. Brakuje mi szkoły.
Po raz pierwszy w życiu męczą mnie wakacje i nadmiar pozornie wolnego czasu.
Może już taki typ człowieka ze mnie, że najlepiej czuję się, gdy owego czasu mi brakuje. Paradoksalnie dopiero wtedy mam dużo czasu. Na wszystko.

No i proszę, jakoś poszło. Jak w przypadku wypracowań, wystarczy pierwsze zdanie, a reszta przyjdzie sama.