wtorek, 19 stycznia 2010

Letargu oby koniec

Ze zmęczenia zasypiam za dnia.
W nocy wypatruję w ciemności jakiś znaków końca lub też początku, i tak aż do świtu.
Bo nie wiem już czy moje życie znów w mych oczach się kończy czy może dopiero zaczyna.
I tak niespokojnie upływają mi godziny, dni i tygodnie ostatnie.

Jest tak bardzo podobnie jak kiedyś, a jednak trochę inaczej.
Ciało czasami się poddaje uciekając w pozbawiony snów letarg, umysł odpływa w nierealny świat, chociaż... nie chce się poddać. Nie chce zapomnieć pewnych zmian. Dobrych zmian.
I one jeszcze trzymają całą tę rozkołysaną życiem konstrukcję w całości.

Trzeba się ogarnąć. Muszę się ogarnąć.
Tylko ile ja już to razy sobie mówiłam...

wtorek, 12 stycznia 2010

Ohayoo noworoczne

Miałam w planach napisanie czegoś w miarę sensownego, bo przecież nowy rok się zaczął i takie tam, ale niestety nie wiem czy mi się to uda. Dorwała mnie jakaś dziwna - w moim wypadku mocno spóźniona - zimowa chandra. Może to wina stycznia i perspektywy lutego, dwóch miesięcy, które nie za specjalnie lubię, bo kiedyś masa sprawdzianów, a od dwóch lat sesje - albo coś na wzór sesji. Co by nie było, tuż po nowym roku człowiek się budzi na nowo w ziemskiej rzeczywistości - bo nie to, że wcześniej od niej odpływałam, moje szkoły czy uczelnie zdecydowanie nie pozwalały mi się nudzić. Nudzić w tej innej, gorszej interpretacji.

Październik, a wraz z nim kolejne dwa miesiące stały się bezpowrotnie własnością przeszłości w tempie chyba najszybszym od - o zgrozo - prawie 21 lat mojego życia.
Streszczać ich za bardzo nie ma sensu - wystarczy przejrzeć tablicę żalów jaką stał się mój blip, a i ten blog również (chociaż nie brakuje tam też miłych i radosnych chwil).
Studia, ot co. Nie te wymarzone, ale przecież wiecznie lamentować nad tym nie można. Przynajmniej tak też myślałam, ale ja zdolna dziołcha wielu talentów (i antytalentów w szczególności) jestem i już po pierwszych kilkunastu dniach zaczęłam jęczeć, że już dłużej nie chcę.
Aczkolwiek powinnam czuć się z siebie dumna. Właściwie to wytrzymałam bez takiego prawdziwego i natarczywego lamentowania nad moim marnym losem wiecznej studentki, wiecznej maturzystki i spadochroniarza (full service, proszę ja was) o ileś tam tygodni dłużej niż to miało miejsce przed rokiem na biotechu. Ah, nawet oceny miałam/mam (jeszcze) dobre. Poprawkę póki co tylko jedną z zasranej pedagogiki. Ale że temat owego przedmiotu prowadzi do potoku wulgaryzmów wymieszanych z moją frustracją, zagłębiać się w nań nie będę.

Generalnie jakbym miała ocenić ostatni rok, wyjątkowo nie umiałabym postawić jednoznaczej oceny. Zaczął się ni to dobrze, ni to źle. Skończył podobnie. A po środku? Różnie, i to bardzo.
Czerwiec, lipiec i sierpień - z jednej strony wielkie rozczarowanie, z drugiej dla równowagi wielka radość. I tylko jedna, Panu dziękować, najważniejsza rzecz w życiu nie zawiodła w tym roku - ludzie. Ci bliscy, prawdziwi przyjaciele. Chociaż i tu będzie wyjątek. Pewien osobnik potwierdził regułę, wcześniej złamał mi serce - i żeby nie było żadnych niejasności, złamał tak jak przyjaciel tylko złamać może. Gdzieś tam zachowałam jeszcze malutką iskierkę nadziei (tłumaczącą moje krótkie zrywy aby jednak własnymi rękami przywrócić dawny porządek), ale doświadczenia życiowe nauczyły mnie kilku istotnych rzeczy o istotach co to zwą się Ziemianami, więc chroniąc siebie, pozwoliłam mu odejść. Dla siebie, nie Jemu konkretnie.

Święta miłe i ciepłe, chociaż w tym roku już dwóch osób brakuje przy stole wigilijnym. Oby tam gdzie przebywają, było im o wiele lepiej niż tutaj.
Sylwester również udany, spędzony na spokojnie i bardzo kameralnie z kochaną K.
Chociaż jestem przeciwniczką wszelkich postanowień noworocznych, yakusoku malutkie złożyłam. A nóż, nie zaszkodzi i w ten sposób szczęściu dopomóc :)

Ostatnio jednak coraz bardziej zdaję sobie sprawę, iż mimo wszystko z tym rokiem wiąże jeszcze większe oczekiwania niż z latami poprzednimi.
No ale, jedna rzecz już sie spełniła. Ah! Rzeczywiście! Jakby się tak zastanowić, rok temu mniej więcej o tej samej porze myślałam o dwóch pragnieniach. Jedno z nich się spełniło. Baa, spełniło oszczędzając mi przy tym większych przykrości, jakie byłam co prawda gotowa ponieść, a jednak - nie musiałam.

Wszystko w swoim czasie.

Rok Słońca ponoć mamy. Słońce dobre jest. Tak mówią przynajmniej.
Także przy dużej dawne szczęścia, entuzjazmu i pracy wszystko powinno pójść - tym razem - po mojej myśli.
Czego i wam również mocno, z całego serduszka życzę :)

P.S. Nie lubię stycznia, prawda... ale ma jeden plus - nowy sezon dramowy! A wraz z nim drugi sezon, tak wyczekiwanego Bloody Monday ^^
Będzie coś dla relaksu, bo jak tylko zaliczę I semestr (ojej, no chyba nawet mi się uda, przy tym moim lenistwie i ignorancji) to czas niemiłosiernie będzie gonić maturalnymi powtórkami.