piątek, 12 marca 2010

Wspomnienie

Miało być na chwilę, znaleźć jedno zdjęcie. Skończyło się na setkach zdjęć i godzinie płaczu.
Pewnych folderów unikałam przez długie miesiące jak ognia, jednak ludzka tęsknota jest dużo silniejsza niż ból i strach przed nim.

Już zawsze Twoim imieniem będę wołać wszelkie czworonożne i włochate stworzenia goszczące pod mym dachem. Na zawsze też wspomnienie pewnych godzin przywoływać będzie wielką trwogę i pustkę w sercu.

Może jestem nienormalna. Może zbyt emocjonalnie podchodzę do życia. Nie dbam o to.
Kochałam Cię, kocham i zawsze będę kochać.

Pamiętam jak wielokrotnie się śmiałam i mówiłam, że jeśli reinkarnacja istnieje, to Ty w następnym życiu będziesz człowiekiem. Zbyt wielka mądrość czasami biła z Twych pięknych połyskujących w słońcu oczu. Może Pan zesłał mi Cię abym coś zrozumiała. Może przyszła kolej abyś przekazała swą iskierkę radości komuś innemu. A może Twa wędrówka dopiero się zaczyna.
Nie wiem...
Mam jednak nadzieję, że jakaś część Ciebie zawsze przy mnie jest. Że wybaczyłaś mi pewne rzeczy. Że kiedyś mnie przywitasz, tak jak to robiłaś każdego dnia, gdy byłaś częścią mego świata...

Uparta, czasami złośliwa, ale częściej radosna i pełna energii.
Byłaś jak ja.
Byłaś moją psią Siostrą. I na zawsze nią pozostaniesz.

Tęsknię. Tak bardzo za Tobą tęsknię...

poniedziałek, 8 marca 2010

Bo ta lekcja nigdy się nie kończy

Jakże często zaszywam się w kącie własnego umysłu i ubolewam nad tym, że w szkole życia nie ma dzwonków.

Lekcja cierpienia i bólu *dzyń* ... wyjście na słoneczną łąkę.
Lekcja miłości *dzyń* ... promocja do następnej klasy.
Lekcja przyjaźni *dzyń* ... nie kończy się wraz z opuszczeniem sali.

Byłoby o tyle prościej po ściśle określonym czasie usłyszeć dzwonek i przestać przejmować się ostatnimi godzinami, jak trudne by one nie były. Zapomnieć, wrócić do domu i chociaż przez pewien czas nie czuć presji jaką dana lekcja na nas wywołuje.

Ile bym dała za to aby uspokoić organizm, aby naprawić to czego się nie da naprawić.
Nie czuć bólu i strachu przed nim. W tym wypadku fizycznego bólu.
Widać nie jest mi dane o tym zapomnieć.
Nie chcę się już uczyć o tym paraliżującym strachu. Uczyć tej chorej pokory wobec mego losu.
Nie chcę, nie chcę, nie chcę!
Chcę być normalna! Nie martwić się o każdy mroźniejszy powiew wiatru na policzku, o zgubioną czapkę, o wyjazd na dłuższy okres czasu, o brak ziół, leków, dostęp do lekarza. Nie chcę!

I znowu odebrało mi to chęć do czegokolwiek. Do nauki, do wstawania rannego, do marzeń...
To najgorszy czas. Teraz nie jestem silna. Zdecydowanie nie jestem na tyle silna by się z tym zmierzyć. Za dużo. Poproszę pół kilo czystego szczęścia i 500 g spokoju. To tak dużo dla równowagi ostatnich kilkunastu miesięcy? Widać tak.
Jednak w ludzkiej desperacji wciąż na nowo będę prosić...

piątek, 5 marca 2010

Pułapka

Ja wiem. Wiem, że to moja wina, że gdy mówię - nie słyszą mnie.
Gdy odchodzę - nie pytają gdzie.
Nawet gdy stoję - nie widzą mnie.
Wmawiam sobie, że mi nie zależy, że przecież trzymam w dłoni coś cenniejszego niż kilka zwykłych kontaktów, więc mam za co być wdzięczna. Więc niczego teoretycznie więcej w tej kwestii nie potrzebuję... tylko czemu mam poczucie, że siebie okłamuję?
To boli. I smutno mi z tego powodu.
Wpadłam w pułapkę własnego umysłu. Błądzę wśród tych samych myśli.
Nie wiem czy kiedyś byłam mądrzejsza, ale jeśli tak, to teraz jestem głupsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Postrzegam siebie i swoje życie przez pryzmat wykształcenia, studiów, przyszłego zawodu. I już nie umiem inaczej.
Źle mi z tym, że męczę otoczenie swymi rozterkami, frustracją, smutkiem, złością i lękiem. Co prawda staram się to wszystko ograniczyć, nie odzywać się, jeśli tylko umiem się powstrzymać, lecz nie zawsze mi to wychodzi.

Wiem, że najważniejsze jest to, że żyję. Że mam przyjaciół, takich prawdziwych przyjaciół.
Że mam rodzinę, zdrowie, możliwości i na chwilę obecną perspektywy na przyszłość.
Nie wiem co jest ze mną nie tak, że od kilku tygodni, a właściwie od dwóch lat czuję jakbym nie żyła. Jakby moje życie dobiegło kresu. Smutnego kresu, bo rozliczenie wygląda fatalnie.
Nie czuję się spełniona i wiem, że mówiąc te słowa narażam się na odpowiedzi, iż tylko nielicznym jest dane poczuć spełnienie i szczęście z niego płynące. Ah, i jeszcze, że mam całe życie przed sobą. Jakbym tego nie wiedziała.
Nie wybieram się jeszcze na tamten świat, nie, nie.
Tyle że problem leży w tym, iż ja nie czuję abym robiła cokolwiek w kierunku tego spełnienia.
Uczę się do matury, tak. Walczę o swoje marzenie, które okazuje się, że jest chwilowo (ile razy już użyłam tego słowa dzisiaj?) wyznacznikiem mojego zadowolenia z życia.

Może życie nie układa się tak jakbyśmy chcieli. Ale jednak niektórym się udaje, więc niech mi nikt nie mówi takich głupich i pesymistycznych rzeczy.
Ja tak bardzo chcę wierzyć. W siebie. W efekty swojej pracy. W swoje życzenia...
Tak pusto się ostatnio zrobiło. Cicho może być, ale nie chcę czuć się bezużyteczna.

Rzuciłam jedne studia, rzucam kolejne... Wcale nie błądzę. Ja wiem czego chcę. I może brzmię bardzo dziecinnie. I może wiele osób śmieje się teraz ze mnie, że nie wiem jak to będzie na tym lekarskim. Ale wybaczcie, czy wy wiedzieliście? Czy ktokolwiek wiedział co go będzie czekać w nowej pracy, szkole, na nowych studiach? Nie. Nie bądźcie więc hipokrytami i dajcie mi żyć, a przynajmniej próbować, tak jak chcę.
Zależy mi na tych studiach. I przyszłej pracy jaka z ich ukończenia wynika.

Chyba naprawdę mam problemy z asymilacją. Żyję własnymi marzeniami i wyobrażeniami. Nie umiem się dostosować do tego świata i większości ludzi. Przykro mi.
Bogu dziękuję, że jeszcze chcę walczyć i naprawdę wierzę, że tym razem się uda.
Nie zmienia to faktu, że smutno mi, gdy obserwuję ludzi dookoła mnie. Moją osobę nawet grupa na studiach ignoruje. I co z tego, że częściowo to moja wina. Albo mojego charakteru, nie wiem. Z resztą... nie ważne.

Musiałam.