Ja wiem. Wiem, że to moja wina, że gdy mówię - nie słyszą mnie.
Gdy odchodzę - nie pytają
gdzie.
Nawet gdy stoję - nie widzą mnie.
Wmawiam sobie, że mi nie zależy, że przecież trzymam w dłoni coś cenniejszego niż kilka zwykłych kontaktów, więc mam za co być wdzięczna. Więc niczego teoretycznie więcej w tej kwestii nie potrzebuję... tylko czemu mam poczucie, że siebie okłamuję?
To boli. I smutno mi z tego powodu.
Wpadłam w pułapkę własnego umysłu. Błądzę wśród tych samych myśli.
Nie wiem czy kiedyś byłam mądrzejsza, ale jeśli tak, to teraz jestem głupsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Postrzegam siebie i swoje życie przez pryzmat wykształcenia, studiów, przyszłego zawodu. I już nie umiem inaczej.
Źle mi z tym, że męczę otoczenie swymi rozterkami, frustracją, smutkiem, złością i lękiem. Co prawda staram się to wszystko ograniczyć, nie odzywać się, jeśli tylko umiem się powstrzymać, lecz nie zawsze mi to wychodzi.
Wiem, że najważniejsze jest to, że żyję. Że mam przyjaciół, takich prawdziwych przyjaciół.
Że mam rodzinę, zdrowie, możliwości i na chwilę obecną perspektywy na przyszłość.
Nie wiem co jest ze mną nie tak, że od kilku tygodni, a właściwie od dwóch lat czuję jakbym nie żyła. Jakby moje życie dobiegło kresu. Smutnego kresu, bo rozliczenie wygląda fatalnie.
Nie czuję się spełniona i wiem, że mówiąc te słowa narażam się na odpowiedzi, iż tylko nielicznym jest dane poczuć spełnienie i szczęście z niego płynące. Ah, i jeszcze, że mam całe życie przed sobą. Jakbym tego nie wiedziała.
Nie wybieram się jeszcze na tamten świat, nie, nie.
Tyle że problem leży w tym, iż ja nie czuję abym robiła cokolwiek w kierunku tego spełnienia.
Uczę się do matury, tak. Walczę o swoje marzenie, które okazuje się, że jest chwilowo (ile razy już użyłam tego słowa dzisiaj?) wyznacznikiem mojego zadowolenia z życia.
Może życie nie układa się tak jakbyśmy chcieli. Ale jednak niektórym się udaje, więc niech mi nikt nie mówi takich głupich i pesymistycznych rzeczy.
Ja tak bardzo chcę wierzyć. W siebie. W efekty swojej pracy. W swoje życzenia...
Tak pusto się ostatnio zrobiło. Cicho może być, ale nie chcę czuć się bezużyteczna.
Rzuciłam jedne studia, rzucam kolejne... Wcale nie błądzę. Ja wiem czego chcę. I może brzmię bardzo dziecinnie. I może wiele osób śmieje się teraz ze mnie, że nie wiem jak to będzie na tym lekarskim. Ale wybaczcie, czy wy wiedzieliście? Czy ktokolwiek wiedział co go będzie czekać w nowej pracy, szkole, na nowych studiach? Nie. Nie bądźcie więc hipokrytami i dajcie mi żyć, a przynajmniej próbować, tak jak chcę.
Zależy mi na tych studiach. I przyszłej pracy jaka z ich ukończenia wynika.
Chyba naprawdę mam problemy z asymilacją. Żyję własnymi marzeniami i wyobrażeniami. Nie umiem się dostosować do tego świata i większości ludzi. Przykro mi.
Bogu dziękuję, że jeszcze chcę walczyć i naprawdę wierzę, że tym razem się uda.
Nie zmienia to faktu, że smutno mi, gdy obserwuję ludzi dookoła mnie. Moją osobę nawet grupa na studiach ignoruje. I co z tego, że częściowo to moja wina. Albo mojego charakteru, nie wiem. Z resztą... nie ważne.
Musiałam.