A jednak. Dostałam się w ostatnim rzucie na lekarski. No i siedzę teraz w nowym mieście, męczę anatomię, bardzo tęsknię za G. i domem.
Poza tym kradnę internet sąsiadom.
I na dzisiaj to będzie tyle. Póki co moje doświadczenie w studiowaniu bardzo się przydaje, żeby wyluzować i nie wpadać w jakąś dziką paranoje. O łatwości nauki słówek łacińskich nie wspomnę - weterynaryjny rok anatomii owocuje robieniem dobrego wrażenia na asystentach podczas odpytki. Co jednak ważniejsze dla mnie, dzięki temu mniej czasu muszę nad książkami spędzać, a co za tym idzie, częściej mogę do domu wracać.
Damy radę. Powodzenia wszystkim w nowym roku akademickim :)
wtorek, 4 października 2011
poniedziałek, 26 września 2011
Nie dostałam się do miasta na B. Utknęłam tuż pod progiem.
Także czeka mnie zaliczenie komisa z anatomii na wecie, a później męczenie się z drugim rokiem. Jednocześnie muszę spróbować poprawić maturę po raz nie wiadomo który, w razie jakby progi chciały powariować i podskoczyć do góry (oby nie). Tym samym jeśli się dostanę, to załapię się na denny, nowy program nauczania na lekarskim. Szkoda. Państwo mnie wykorzysta, bo zamiast płatnego stażu, będę musiała przejść jakąś dziwną jego formę wliczoną w studia. Studia, które będą trwały o rok krócej z resztą i to jedyny plus całej tej sytuacji - w ogólnym rozrachunku nie stracę roku, bo skończę naukę w tym samym czasie co ludzie, którzy dostali się w tym roku.
Za błędy trzeba płacić. Mimo wszystko nie wolno się poddawać. To będzie trudny rok. Bardzo trudny.
Ale muszę spróbować i mam nadzieję, że efekty będą optymistyczne.
To że mnie rodzina wydziedziczy, a wszyscy inni będą się na mnie patrzć jak na niezdecydowaną idiotkę - pomijam.
Także czeka mnie zaliczenie komisa z anatomii na wecie, a później męczenie się z drugim rokiem. Jednocześnie muszę spróbować poprawić maturę po raz nie wiadomo który, w razie jakby progi chciały powariować i podskoczyć do góry (oby nie). Tym samym jeśli się dostanę, to załapię się na denny, nowy program nauczania na lekarskim. Szkoda. Państwo mnie wykorzysta, bo zamiast płatnego stażu, będę musiała przejść jakąś dziwną jego formę wliczoną w studia. Studia, które będą trwały o rok krócej z resztą i to jedyny plus całej tej sytuacji - w ogólnym rozrachunku nie stracę roku, bo skończę naukę w tym samym czasie co ludzie, którzy dostali się w tym roku.
Za błędy trzeba płacić. Mimo wszystko nie wolno się poddawać. To będzie trudny rok. Bardzo trudny.
Ale muszę spróbować i mam nadzieję, że efekty będą optymistyczne.
To że mnie rodzina wydziedziczy, a wszyscy inni będą się na mnie patrzć jak na niezdecydowaną idiotkę - pomijam.
piątek, 23 września 2011
sobota, 17 września 2011
Dzień czwarty i wszystko po nim
Dnia czwartego poległam. Zmartwychwstałam co prawda szybko, ale niesmak chwilowej, studenckiej śmierci pozostał. No to zostaje mi komis. Nie ma co o nim pisać w zasadzie, po prostu muszę złożyć podanie o dopuszczenie do owego i w październiku, prawie na dzień dobry stresować się niepewnością mojej dalszej weterynaryjnej kariery.
A skoro już o karierze mowa, to chyba i tak nie zrobię jej... w weterynarii. Potwór medyczny pod czaszką powrócił i codziennie wali mnie po głowie poczuciem winy, że rok temu na med nie poszłam, a co ważniejsze straszliwą chcicą na zgłębianie medycznego świata pod kątem człowieka.
Zazdroszczę osobom, które praktycznie od pierwszego oddechu na tym świecie wiedzą co będą robiły. Tym co to przez szczęście trafili na swój kierunek za pierwszym razem, również.
A ja? Ja całe życie marzyłam.
... że będę archeologiem na wyprawie w poszukiwaniu mumii w dolinach Egiptu...
... że będę zwiedzać głębokie korytarze jaskiń...
... że będę rysownikiem w studiu Disneya...
... że będę aktorką, pisarką, ilustratorką książek dla dzieci, hodowcą koni... i wiele więcej.
Są jednak marzenia, które pojawiały się w mej dziecięcej główce częściej niż po obejrzeniu filmu czy bajki. Odkąd pamiętam przez długi czas chodziłam i każdemu kto chciał słuchać, głosiłam, że będę lekarzem, ale tylko takim od dzieci, bo dorośli są bee. Miałam nawet własny, prawdziwy stetoskop i mnóstwo strzykawek, patyczków etc. (swoją drogą część kiedyś zwędziłam z przychodni, 8 letnia złodziejka ;)).
Gdzieś w między czasie kuzynka M. wpadła w dalmatyńczykomanie. Ja byłam tą od Króla Lwa, ale żeby nie odstawać od rówieśnicy, pokochałam też łaciate pieski. Razem z plamkami przyszła fascynacja weterynarią, bo M. chciała być właśnie wetem. Od tego momentu do lalek z ręcznie robionymi dziurami w brzuchach, zaszytymi później niezgrabnie kolorowymi nićmi, śladach atramentu na ich rączkach i główkach (długopis był świetną igłą), dołączyły pluszaki, które chociaż nieznacznie przypominały zwierzątka. I tak zaczęłam obcinać pluszowym pieskom i kotkom włosy z uszu, a później płakałam, bo kochana maskotka brzydniała, a nieraz rozpadała się w rękach.
Wraz z podstawówką skończył się czas dziecięcych zabaw. W gimnazjum dopadł mnie etap pisarski, który stopniowo zastępowała myśl o leczeniu ludzi. Fuksem więc dostałam się do biol-chemu. Liceum szybko upłynęło pozostawiając mnie gdzieś między biotechnologią, a medycyną. Ta pierwsza mi się nie spodobała, a ja wpadłam w pułapkę poprawiania matur i walczenia o lekarski. Po drodze przezimowałam kolejny rok na pielęgniarstwie i... dostałam się.
Dostałam się na medycynę! Jednak w cholerę daleko od domu, w cholernie złym czasie. Dlaczego? Hm... miłość.
Miłość umie namieszać, zwłaszcza jesli całe dotychczasowe życie myśli się o sobie jako obiekcie aseksualnym. No i masz ci los. Zrezygnowałam. Poszłam na weterynarię. Obecnie będę na II roku i powoli zaczyna do mnie docierać co ja najlepszego sobie myślałam przez te kilka miesięcy i gdzie tak naprawdę powinnam teraz być. Żałuje jednak nie tego, że do miasta na B. nie poszłam na studia, ale że nie odbyłam pewnych rozmów wcześniej.
Prawda jest taka, że bardzo chcę być lekarzem ludzkim. Chrzanić powołanie, nie to mam na myśli. Po prostu wiem, że mogłabym być w tym dobra, naprawdę dobra, chociażby przez fakt, że mnie to fascynuje, kręci i zachwyca. Poza tym chciałabym pomagać ludziom akurat w ten sposób. Lubię pracę z ludźmi. Uwielbiam szpitale, mimo że tyle w nich spędziłam czasu, ale od drugiej strony, jako pacjent. Dużo by wymieniać, ale najważniejsze, że wiem czego chcę. W końcu. Ostatecznie.
Dopiero teraz umiem odpowiedzieć na pytanie, czy robiąc to co robię teraz za 10/20 lat będę szczęśliwa? Wiem, wiem. Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale jeśli pojawiają się już teraz wątpliwości to znak, że jednak to nie to. A ja przy weterynarii mam takowe. Gdy w tych samych kategoriach myślę o lekarskim, mam dziwną pewność, że nie będzie żadnych żali do decyzji z przeszłości.
Trzeba walczyć o marzenia. Dlatego wracam na moją wcześniejszą ścieżkę. Przynajmniej wkrótce.
Okay, tytuł notki powinien brzmieć: dzień czwarty i wszystko przed nim. Z lenistwa jednak już tego nie zmienię.
A skoro już o karierze mowa, to chyba i tak nie zrobię jej... w weterynarii. Potwór medyczny pod czaszką powrócił i codziennie wali mnie po głowie poczuciem winy, że rok temu na med nie poszłam, a co ważniejsze straszliwą chcicą na zgłębianie medycznego świata pod kątem człowieka.
Zazdroszczę osobom, które praktycznie od pierwszego oddechu na tym świecie wiedzą co będą robiły. Tym co to przez szczęście trafili na swój kierunek za pierwszym razem, również.
A ja? Ja całe życie marzyłam.
... że będę archeologiem na wyprawie w poszukiwaniu mumii w dolinach Egiptu...
... że będę zwiedzać głębokie korytarze jaskiń...
... że będę rysownikiem w studiu Disneya...
... że będę aktorką, pisarką, ilustratorką książek dla dzieci, hodowcą koni... i wiele więcej.
Są jednak marzenia, które pojawiały się w mej dziecięcej główce częściej niż po obejrzeniu filmu czy bajki. Odkąd pamiętam przez długi czas chodziłam i każdemu kto chciał słuchać, głosiłam, że będę lekarzem, ale tylko takim od dzieci, bo dorośli są bee. Miałam nawet własny, prawdziwy stetoskop i mnóstwo strzykawek, patyczków etc. (swoją drogą część kiedyś zwędziłam z przychodni, 8 letnia złodziejka ;)).
Gdzieś w między czasie kuzynka M. wpadła w dalmatyńczykomanie. Ja byłam tą od Króla Lwa, ale żeby nie odstawać od rówieśnicy, pokochałam też łaciate pieski. Razem z plamkami przyszła fascynacja weterynarią, bo M. chciała być właśnie wetem. Od tego momentu do lalek z ręcznie robionymi dziurami w brzuchach, zaszytymi później niezgrabnie kolorowymi nićmi, śladach atramentu na ich rączkach i główkach (długopis był świetną igłą), dołączyły pluszaki, które chociaż nieznacznie przypominały zwierzątka. I tak zaczęłam obcinać pluszowym pieskom i kotkom włosy z uszu, a później płakałam, bo kochana maskotka brzydniała, a nieraz rozpadała się w rękach.
Wraz z podstawówką skończył się czas dziecięcych zabaw. W gimnazjum dopadł mnie etap pisarski, który stopniowo zastępowała myśl o leczeniu ludzi. Fuksem więc dostałam się do biol-chemu. Liceum szybko upłynęło pozostawiając mnie gdzieś między biotechnologią, a medycyną. Ta pierwsza mi się nie spodobała, a ja wpadłam w pułapkę poprawiania matur i walczenia o lekarski. Po drodze przezimowałam kolejny rok na pielęgniarstwie i... dostałam się.
Dostałam się na medycynę! Jednak w cholerę daleko od domu, w cholernie złym czasie. Dlaczego? Hm... miłość.
Miłość umie namieszać, zwłaszcza jesli całe dotychczasowe życie myśli się o sobie jako obiekcie aseksualnym. No i masz ci los. Zrezygnowałam. Poszłam na weterynarię. Obecnie będę na II roku i powoli zaczyna do mnie docierać co ja najlepszego sobie myślałam przez te kilka miesięcy i gdzie tak naprawdę powinnam teraz być. Żałuje jednak nie tego, że do miasta na B. nie poszłam na studia, ale że nie odbyłam pewnych rozmów wcześniej.
Prawda jest taka, że bardzo chcę być lekarzem ludzkim. Chrzanić powołanie, nie to mam na myśli. Po prostu wiem, że mogłabym być w tym dobra, naprawdę dobra, chociażby przez fakt, że mnie to fascynuje, kręci i zachwyca. Poza tym chciałabym pomagać ludziom akurat w ten sposób. Lubię pracę z ludźmi. Uwielbiam szpitale, mimo że tyle w nich spędziłam czasu, ale od drugiej strony, jako pacjent. Dużo by wymieniać, ale najważniejsze, że wiem czego chcę. W końcu. Ostatecznie.
Dopiero teraz umiem odpowiedzieć na pytanie, czy robiąc to co robię teraz za 10/20 lat będę szczęśliwa? Wiem, wiem. Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale jeśli pojawiają się już teraz wątpliwości to znak, że jednak to nie to. A ja przy weterynarii mam takowe. Gdy w tych samych kategoriach myślę o lekarskim, mam dziwną pewność, że nie będzie żadnych żali do decyzji z przeszłości.
Trzeba walczyć o marzenia. Dlatego wracam na moją wcześniejszą ścieżkę. Przynajmniej wkrótce.
Okay, tytuł notki powinien brzmieć: dzień czwarty i wszystko przed nim. Z lenistwa jednak już tego nie zmienię.
wtorek, 13 września 2011
Dzień drugo-trzeci.
Okay, trochę przesadzam z tym tytułem, bo spałam w sumie ok. 5 godzin, co po poprzedniej nocy z przerwą na dwu godzinny sen, jest już osiągnięciem. Ale warto było.
Histologia zaliczona, choć z perypetiami - nie ma to jak fotelik u profesora w pokoju i dopytka. Uczucie nieziemsko stresujące, za to późniejsza satysfakcja wynagradza wszystko.
Chodzę na rzęsach, sypię liśćmi yerby dookoła i marudzę, marudzę, marudzę... ale póki co jestem na dobrej drodze. Jak to ma rodzicielka dzisiaj powiedziała: widać światełko w tunelu.
Ostatecznie przygody wyjściówkowe zakończone, teraz już tylko się egzaminujemy.
Tum, tum, tum. I taka piękna pogoda dzisiaj. Nic tylko z uśmiechem siadać... do książek.
Histologia zaliczona, choć z perypetiami - nie ma to jak fotelik u profesora w pokoju i dopytka. Uczucie nieziemsko stresujące, za to późniejsza satysfakcja wynagradza wszystko.
Chodzę na rzęsach, sypię liśćmi yerby dookoła i marudzę, marudzę, marudzę... ale póki co jestem na dobrej drodze. Jak to ma rodzicielka dzisiaj powiedziała: widać światełko w tunelu.
Ostatecznie przygody wyjściówkowe zakończone, teraz już tylko się egzaminujemy.
Tum, tum, tum. I taka piękna pogoda dzisiaj. Nic tylko z uśmiechem siadać... do książek.
piątek, 9 września 2011
Dzień pierwszy.
Nie wiem po co to piszę i dla kogo. To chyba kwestia potrzeby uzewnętrznienia się, a zarazem pozostania anonimową. Anonimowość to zresztą złe słowo. Chcę sobie zwyczajnie ponarzekać, nie obciążając przy tym tych Bliskich.
Nie mogę też zapomnieć o tym stworze co to mi się kiedyś pod czaszką zagnieździł i o tamtego czasu z dziką radością na mnie pasożytuje, po nocach szturchając mój biedny mózg rozmyślaniami o życiu i jego objawach.
Jedyny zaszyfrowany plik w mym komputerze widocznie nie jest wstanie podołać obciążeniu mych lamento-entuzjazmów, więc... jestem.
Ah, no i po prostu lubię pisać. Zawsze lubiłam, chociaż nieudolnie mi to wychodziło.
Także piszę i może nawet będę to robić częściej. Jak za dawnych lat.
Wspominałam, że robię to aby nie absorbować innych ludzi moimi humorami. A dzisiaj mam ku temu świetny powód.
Zaczęły mi się poprawki - chociaż nie wiem czy w moim przypadku jest to odpowiednie słowo. Egzaminów to ja jeszcze nie pisałam, bo najpierw muszę zaliczyć ćwiczenia.
Głupia ja.
Tyle że po części to nie moja wina tylko szczęścia (tudzież nieszczęścia) do ludzi. I do brakujących połówek punktowych do zaliczenia. Ale co z tego jaka przyczyna, kiedy to mnie się obrywa, a nie zawsze umiem się zastosować do niedawno poznanej metody antystresowej - mieć wyjebane.
Anatomia i histologia. Wyjściówki i egzaminy razy dwa, bo przecież przyszły lekarz weterynarii musi wiedzieć co to za szmatki zwisają w pseudokomorze prawej wyrobu sercopodobnego konia/krowy/psa/świni/barana (do wyboru, do koloru), czy znaleźć tę jedną jedyną komórkę X wśród komórek Y, które jak na złość nie chcą się jakoś charakterystycznie ubarwić i wyróżnić.
Wiwat praktyczne!
Dzisiaj dzień pierwszy mego łańcuszka zaliczeń. Wyniki w poniedziałek. Będzie radość 5 minutowa, po czym pognam na egzamin z tego samego przedmiotu. A po egzaminie? Do domku, herbatka i... do książek, bo następnego dnia wyjścióweczka z anatomii. Wcześniej jeszcze udać się po wpis z histo. Ale co tam się będę przejmować! Odpocznę. W czwartek po południu, bo w środę trzeba będzie upychać łapki w coś co kiedyś było żywe, ale dzisiaj wygląda jak rozjechane mięso. Czwartek rano to teoretyczna wiedza i pytania o rodzaje piór czy sposób ułożenia włosów na koźle.
To optymistyczny scenariusz i jedyny słuszny. Wszystkie inne kończą się na każdym dniu tej 5 dniowej edukacyjnej uczty przywaleniem głową w ścianę. Ewentualnie rozważę trunki w ilościach dużych i umoszczę sobie gniazdko pod mostem. Tyle ich przecież w naszym pięknym mieście.
I tyle. Ahoj! Idę tonąć w świecie kosteczek.
* Ok, przyznaję się. Nikt mnie przytulić nie chciał. Roztrwonienie cennego czasu na pisanie bzdur pomaga w mobilizacji. A tak na serio, uspokaja i każe iść dalej. Byle do przodu. Na przytulenie też trzeba sobie zasłużyć.
* * *
Nie ma nic gorszego niż bunt własnego mózgu. Uczysz się czegoś długo, wiele razy powtarzasz, myślisz, że umiesz wszystko i nawet sam mózg zdaje ci się przytakiwać robiąc w snach przegląd twej wiedzy. Zadowolony, pełen dobrych myśli i wiedzy siadasz do egzaminu. Czytasz zadanie nr 1, 2, 3... skrupulatnie spisujesz na kartkę wszystko co wiesz. Ba! Jesteś pewny tego co piszesz, chociaż pytania do łatwych nie należą i wolałbyś inne.
I nagle zauważasz pytanie dające w prosty sposób punkty. Ha! Jakie proste! Mega! Znam odpowiedź... o fak. Mózgu! Nie rób tego!
A on ci się tylko śmieje w twarz (potylicę? uszy? podstawę czaszki?!): haha, nie podam ci tej nazwy, haha, próbuj zgadywać, szukaj, i tak nic z tego!:P
No. Taki mam bezczelny, fikuśny mózg. W tym roku to już drugi raz. Była anatomia, przyszedł czas i na histologię. Szlag!
Nie mogę też zapomnieć o tym stworze co to mi się kiedyś pod czaszką zagnieździł i o tamtego czasu z dziką radością na mnie pasożytuje, po nocach szturchając mój biedny mózg rozmyślaniami o życiu i jego objawach.
Jedyny zaszyfrowany plik w mym komputerze widocznie nie jest wstanie podołać obciążeniu mych lamento-entuzjazmów, więc... jestem.
Ah, no i po prostu lubię pisać. Zawsze lubiłam, chociaż nieudolnie mi to wychodziło.
Także piszę i może nawet będę to robić częściej. Jak za dawnych lat.
Wspominałam, że robię to aby nie absorbować innych ludzi moimi humorami. A dzisiaj mam ku temu świetny powód.
Zaczęły mi się poprawki - chociaż nie wiem czy w moim przypadku jest to odpowiednie słowo. Egzaminów to ja jeszcze nie pisałam, bo najpierw muszę zaliczyć ćwiczenia.
Głupia ja.
Tyle że po części to nie moja wina tylko szczęścia (tudzież nieszczęścia) do ludzi. I do brakujących połówek punktowych do zaliczenia. Ale co z tego jaka przyczyna, kiedy to mnie się obrywa, a nie zawsze umiem się zastosować do niedawno poznanej metody antystresowej - mieć wyjebane.
Anatomia i histologia. Wyjściówki i egzaminy razy dwa, bo przecież przyszły lekarz weterynarii musi wiedzieć co to za szmatki zwisają w pseudokomorze prawej wyrobu sercopodobnego konia/krowy/psa/świni/barana (do wyboru, do koloru), czy znaleźć tę jedną jedyną komórkę X wśród komórek Y, które jak na złość nie chcą się jakoś charakterystycznie ubarwić i wyróżnić.
Wiwat praktyczne!
Dzisiaj dzień pierwszy mego łańcuszka zaliczeń. Wyniki w poniedziałek. Będzie radość 5 minutowa, po czym pognam na egzamin z tego samego przedmiotu. A po egzaminie? Do domku, herbatka i... do książek, bo następnego dnia wyjścióweczka z anatomii. Wcześniej jeszcze udać się po wpis z histo. Ale co tam się będę przejmować! Odpocznę. W czwartek po południu, bo w środę trzeba będzie upychać łapki w coś co kiedyś było żywe, ale dzisiaj wygląda jak rozjechane mięso. Czwartek rano to teoretyczna wiedza i pytania o rodzaje piór czy sposób ułożenia włosów na koźle.
To optymistyczny scenariusz i jedyny słuszny. Wszystkie inne kończą się na każdym dniu tej 5 dniowej edukacyjnej uczty przywaleniem głową w ścianę. Ewentualnie rozważę trunki w ilościach dużych i umoszczę sobie gniazdko pod mostem. Tyle ich przecież w naszym pięknym mieście.
I tyle. Ahoj! Idę tonąć w świecie kosteczek.
* Ok, przyznaję się. Nikt mnie przytulić nie chciał. Roztrwonienie cennego czasu na pisanie bzdur pomaga w mobilizacji. A tak na serio, uspokaja i każe iść dalej. Byle do przodu. Na przytulenie też trzeba sobie zasłużyć.
* * *
Nie ma nic gorszego niż bunt własnego mózgu. Uczysz się czegoś długo, wiele razy powtarzasz, myślisz, że umiesz wszystko i nawet sam mózg zdaje ci się przytakiwać robiąc w snach przegląd twej wiedzy. Zadowolony, pełen dobrych myśli i wiedzy siadasz do egzaminu. Czytasz zadanie nr 1, 2, 3... skrupulatnie spisujesz na kartkę wszystko co wiesz. Ba! Jesteś pewny tego co piszesz, chociaż pytania do łatwych nie należą i wolałbyś inne.
I nagle zauważasz pytanie dające w prosty sposób punkty. Ha! Jakie proste! Mega! Znam odpowiedź... o fak. Mózgu! Nie rób tego!
A on ci się tylko śmieje w twarz (potylicę? uszy? podstawę czaszki?!): haha, nie podam ci tej nazwy, haha, próbuj zgadywać, szukaj, i tak nic z tego!:P
No. Taki mam bezczelny, fikuśny mózg. W tym roku to już drugi raz. Była anatomia, przyszedł czas i na histologię. Szlag!
Subskrybuj:
Posty (Atom)