niedziela, 29 sierpnia 2010

Tak sobie myślę, że czego bym nie wybrała/na co bym nie poszła (to się jeszcze rozstrzygnie, acz wolałabym nie decydować bezpośrednio) to i tak będę mieć w rękach życie. Będę z nim obcować we wszystkich możliwych sytuacjach. I to mnie strasznie zachwyca. Trochę przeraża, ale jednak bardziej fascynuje. Cieszę się. Wybór przed jakim prawdopodobnie zostanę postawiona powinien mieć miejsce jakieś 2 lata temu. Lepiej jednak później niż wcale, bo gdyby nie te 2 lata, żadnego wyboru by nie było.

sobota, 10 lipca 2010

Życie, ach, życie

Wiem, długo mnie tu nie było i raczej długo znowu nie będzie.
Dużo się działo. Dużo się pozmieniało.
Przeżyłam, a w zasadzie po trochu wciąż jeszcze przeżywam jedną, dużą porażkę. Na szczęście dla równowagi dostałam duży prezent od losu, pełen pozytywnych emocji, radości i nieznikającego uśmiechu z twarzy.
Człowiek co pewien czas bywa poddawany próbie, której efekty tak naprawdę oceniamy sami, bo sami też swym zachowaniem i decyzjami kreujemy ową próbę. I... się zacięłam.

Okay, powiem krótko.
Matura podejście trzecie: miałam dokładnie takie same wyniki jak rok temu... także aneksu nr 2 brak. Taa.
Co za tym idzie, lekarski: progi spadły, ale nie tam gdzie trzeba i nie tak jak mnie potrzeba.
Pozytywy: Dostałam się na weterynarię. A! I Ktoś mi w głowie namieszał. Co ważniejsze, a na pewno przyjemniejsze :)

Życie jest nieprzewidywalne, mimo że czasami boli. Ale za to je kocham.
Za brak monotonni. Za tę spontaniczność. Za dużo mądrych lekcji.
Lubię swoje życie. Mimo wszystko, a może właśnie przez to wszystko.

* Jeśli nie dostanę się na lekarski w tym roku - gdziekolwiek - to koniec. Zrywam z maturą na dobre. Do trzech razy sztuka. Z rekrutacjami też zrywam. Od października tego roku zamierzam zacząć swoje trzecie studia, które może nie będą ostatnimi w mym życiu, ale na pewno będą studiami ukończonymi.

Także... losie, od Ciebie wszystko zależy. Ja poczekam. Nigdzie się nie wybieram. Póki co.

piątek, 12 marca 2010

Wspomnienie

Miało być na chwilę, znaleźć jedno zdjęcie. Skończyło się na setkach zdjęć i godzinie płaczu.
Pewnych folderów unikałam przez długie miesiące jak ognia, jednak ludzka tęsknota jest dużo silniejsza niż ból i strach przed nim.

Już zawsze Twoim imieniem będę wołać wszelkie czworonożne i włochate stworzenia goszczące pod mym dachem. Na zawsze też wspomnienie pewnych godzin przywoływać będzie wielką trwogę i pustkę w sercu.

Może jestem nienormalna. Może zbyt emocjonalnie podchodzę do życia. Nie dbam o to.
Kochałam Cię, kocham i zawsze będę kochać.

Pamiętam jak wielokrotnie się śmiałam i mówiłam, że jeśli reinkarnacja istnieje, to Ty w następnym życiu będziesz człowiekiem. Zbyt wielka mądrość czasami biła z Twych pięknych połyskujących w słońcu oczu. Może Pan zesłał mi Cię abym coś zrozumiała. Może przyszła kolej abyś przekazała swą iskierkę radości komuś innemu. A może Twa wędrówka dopiero się zaczyna.
Nie wiem...
Mam jednak nadzieję, że jakaś część Ciebie zawsze przy mnie jest. Że wybaczyłaś mi pewne rzeczy. Że kiedyś mnie przywitasz, tak jak to robiłaś każdego dnia, gdy byłaś częścią mego świata...

Uparta, czasami złośliwa, ale częściej radosna i pełna energii.
Byłaś jak ja.
Byłaś moją psią Siostrą. I na zawsze nią pozostaniesz.

Tęsknię. Tak bardzo za Tobą tęsknię...

poniedziałek, 8 marca 2010

Bo ta lekcja nigdy się nie kończy

Jakże często zaszywam się w kącie własnego umysłu i ubolewam nad tym, że w szkole życia nie ma dzwonków.

Lekcja cierpienia i bólu *dzyń* ... wyjście na słoneczną łąkę.
Lekcja miłości *dzyń* ... promocja do następnej klasy.
Lekcja przyjaźni *dzyń* ... nie kończy się wraz z opuszczeniem sali.

Byłoby o tyle prościej po ściśle określonym czasie usłyszeć dzwonek i przestać przejmować się ostatnimi godzinami, jak trudne by one nie były. Zapomnieć, wrócić do domu i chociaż przez pewien czas nie czuć presji jaką dana lekcja na nas wywołuje.

Ile bym dała za to aby uspokoić organizm, aby naprawić to czego się nie da naprawić.
Nie czuć bólu i strachu przed nim. W tym wypadku fizycznego bólu.
Widać nie jest mi dane o tym zapomnieć.
Nie chcę się już uczyć o tym paraliżującym strachu. Uczyć tej chorej pokory wobec mego losu.
Nie chcę, nie chcę, nie chcę!
Chcę być normalna! Nie martwić się o każdy mroźniejszy powiew wiatru na policzku, o zgubioną czapkę, o wyjazd na dłuższy okres czasu, o brak ziół, leków, dostęp do lekarza. Nie chcę!

I znowu odebrało mi to chęć do czegokolwiek. Do nauki, do wstawania rannego, do marzeń...
To najgorszy czas. Teraz nie jestem silna. Zdecydowanie nie jestem na tyle silna by się z tym zmierzyć. Za dużo. Poproszę pół kilo czystego szczęścia i 500 g spokoju. To tak dużo dla równowagi ostatnich kilkunastu miesięcy? Widać tak.
Jednak w ludzkiej desperacji wciąż na nowo będę prosić...

piątek, 5 marca 2010

Pułapka

Ja wiem. Wiem, że to moja wina, że gdy mówię - nie słyszą mnie.
Gdy odchodzę - nie pytają gdzie.
Nawet gdy stoję - nie widzą mnie.
Wmawiam sobie, że mi nie zależy, że przecież trzymam w dłoni coś cenniejszego niż kilka zwykłych kontaktów, więc mam za co być wdzięczna. Więc niczego teoretycznie więcej w tej kwestii nie potrzebuję... tylko czemu mam poczucie, że siebie okłamuję?
To boli. I smutno mi z tego powodu.
Wpadłam w pułapkę własnego umysłu. Błądzę wśród tych samych myśli.
Nie wiem czy kiedyś byłam mądrzejsza, ale jeśli tak, to teraz jestem głupsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Postrzegam siebie i swoje życie przez pryzmat wykształcenia, studiów, przyszłego zawodu. I już nie umiem inaczej.
Źle mi z tym, że męczę otoczenie swymi rozterkami, frustracją, smutkiem, złością i lękiem. Co prawda staram się to wszystko ograniczyć, nie odzywać się, jeśli tylko umiem się powstrzymać, lecz nie zawsze mi to wychodzi.

Wiem, że najważniejsze jest to, że żyję. Że mam przyjaciół, takich prawdziwych przyjaciół.
Że mam rodzinę, zdrowie, możliwości i na chwilę obecną perspektywy na przyszłość.
Nie wiem co jest ze mną nie tak, że od kilku tygodni, a właściwie od dwóch lat czuję jakbym nie żyła. Jakby moje życie dobiegło kresu. Smutnego kresu, bo rozliczenie wygląda fatalnie.
Nie czuję się spełniona i wiem, że mówiąc te słowa narażam się na odpowiedzi, iż tylko nielicznym jest dane poczuć spełnienie i szczęście z niego płynące. Ah, i jeszcze, że mam całe życie przed sobą. Jakbym tego nie wiedziała.
Nie wybieram się jeszcze na tamten świat, nie, nie.
Tyle że problem leży w tym, iż ja nie czuję abym robiła cokolwiek w kierunku tego spełnienia.
Uczę się do matury, tak. Walczę o swoje marzenie, które okazuje się, że jest chwilowo (ile razy już użyłam tego słowa dzisiaj?) wyznacznikiem mojego zadowolenia z życia.

Może życie nie układa się tak jakbyśmy chcieli. Ale jednak niektórym się udaje, więc niech mi nikt nie mówi takich głupich i pesymistycznych rzeczy.
Ja tak bardzo chcę wierzyć. W siebie. W efekty swojej pracy. W swoje życzenia...
Tak pusto się ostatnio zrobiło. Cicho może być, ale nie chcę czuć się bezużyteczna.

Rzuciłam jedne studia, rzucam kolejne... Wcale nie błądzę. Ja wiem czego chcę. I może brzmię bardzo dziecinnie. I może wiele osób śmieje się teraz ze mnie, że nie wiem jak to będzie na tym lekarskim. Ale wybaczcie, czy wy wiedzieliście? Czy ktokolwiek wiedział co go będzie czekać w nowej pracy, szkole, na nowych studiach? Nie. Nie bądźcie więc hipokrytami i dajcie mi żyć, a przynajmniej próbować, tak jak chcę.
Zależy mi na tych studiach. I przyszłej pracy jaka z ich ukończenia wynika.

Chyba naprawdę mam problemy z asymilacją. Żyję własnymi marzeniami i wyobrażeniami. Nie umiem się dostosować do tego świata i większości ludzi. Przykro mi.
Bogu dziękuję, że jeszcze chcę walczyć i naprawdę wierzę, że tym razem się uda.
Nie zmienia to faktu, że smutno mi, gdy obserwuję ludzi dookoła mnie. Moją osobę nawet grupa na studiach ignoruje. I co z tego, że częściowo to moja wina. Albo mojego charakteru, nie wiem. Z resztą... nie ważne.

Musiałam.

czwartek, 4 lutego 2010

友情

Wracam powoli do życia. Mojego życia, nie marnej egzystencji.
Jednak naprawdę nie jest tak jak było, co mnie przeogromnie cieszy, bo ostatecznie oznacza, że w pewnej kwestii mi się udało, a ciężka praca nad sobą przyniosła pozytywne rezultaty.
I chociaż wiele wciąż boli i sieje zwątpienie w umyśle są na tym świecie wartości, a co ważniejsze ludzie dla których warto się starać.
Bo pewne więzy są ponadczasowe, nie ulegają zgubnemu wpływowi mijających dni.
Odkrywasz je za każdym razem na nowo.
Zaskakują, zadziwiają, przynoszą ulgę i radość. Szczęście.
Przyjaźń, tajemnicza moc, która obok miłości jest najpiękniejszym cudem podarowanym w udziale człowiekowi. Najpotężniejszą bronią dobra.
Chociaż właściwie przyjaźń to forma miłości...
Lubię myśleć, że każdego z nas, poza cieniutką szkarłatną nicią, łączą z pewnymi ludźmi również inne, równie mistyczne nici.
Lubię myśleć o przyjaźni jako osobliwej formie Akai Ito.

Dziękuję Tej z którą spędziłam ostatnio dwa miłe dni, które stały się inspiracją do napisania tych kilku słów.
Dziękuję Wam za to, że jesteście. Zawsze. [w tym miejscu uśmiecham się najpiękniej jak umiem, ale że nie wymyślono niczego co by ten uśmiech oddało jak należy, tak więc po prostu musicie sobie mnie wyobrazić, co nie wątpię, uda wam się doskonale]

wtorek, 19 stycznia 2010

Letargu oby koniec

Ze zmęczenia zasypiam za dnia.
W nocy wypatruję w ciemności jakiś znaków końca lub też początku, i tak aż do świtu.
Bo nie wiem już czy moje życie znów w mych oczach się kończy czy może dopiero zaczyna.
I tak niespokojnie upływają mi godziny, dni i tygodnie ostatnie.

Jest tak bardzo podobnie jak kiedyś, a jednak trochę inaczej.
Ciało czasami się poddaje uciekając w pozbawiony snów letarg, umysł odpływa w nierealny świat, chociaż... nie chce się poddać. Nie chce zapomnieć pewnych zmian. Dobrych zmian.
I one jeszcze trzymają całą tę rozkołysaną życiem konstrukcję w całości.

Trzeba się ogarnąć. Muszę się ogarnąć.
Tylko ile ja już to razy sobie mówiłam...

wtorek, 12 stycznia 2010

Ohayoo noworoczne

Miałam w planach napisanie czegoś w miarę sensownego, bo przecież nowy rok się zaczął i takie tam, ale niestety nie wiem czy mi się to uda. Dorwała mnie jakaś dziwna - w moim wypadku mocno spóźniona - zimowa chandra. Może to wina stycznia i perspektywy lutego, dwóch miesięcy, które nie za specjalnie lubię, bo kiedyś masa sprawdzianów, a od dwóch lat sesje - albo coś na wzór sesji. Co by nie było, tuż po nowym roku człowiek się budzi na nowo w ziemskiej rzeczywistości - bo nie to, że wcześniej od niej odpływałam, moje szkoły czy uczelnie zdecydowanie nie pozwalały mi się nudzić. Nudzić w tej innej, gorszej interpretacji.

Październik, a wraz z nim kolejne dwa miesiące stały się bezpowrotnie własnością przeszłości w tempie chyba najszybszym od - o zgrozo - prawie 21 lat mojego życia.
Streszczać ich za bardzo nie ma sensu - wystarczy przejrzeć tablicę żalów jaką stał się mój blip, a i ten blog również (chociaż nie brakuje tam też miłych i radosnych chwil).
Studia, ot co. Nie te wymarzone, ale przecież wiecznie lamentować nad tym nie można. Przynajmniej tak też myślałam, ale ja zdolna dziołcha wielu talentów (i antytalentów w szczególności) jestem i już po pierwszych kilkunastu dniach zaczęłam jęczeć, że już dłużej nie chcę.
Aczkolwiek powinnam czuć się z siebie dumna. Właściwie to wytrzymałam bez takiego prawdziwego i natarczywego lamentowania nad moim marnym losem wiecznej studentki, wiecznej maturzystki i spadochroniarza (full service, proszę ja was) o ileś tam tygodni dłużej niż to miało miejsce przed rokiem na biotechu. Ah, nawet oceny miałam/mam (jeszcze) dobre. Poprawkę póki co tylko jedną z zasranej pedagogiki. Ale że temat owego przedmiotu prowadzi do potoku wulgaryzmów wymieszanych z moją frustracją, zagłębiać się w nań nie będę.

Generalnie jakbym miała ocenić ostatni rok, wyjątkowo nie umiałabym postawić jednoznaczej oceny. Zaczął się ni to dobrze, ni to źle. Skończył podobnie. A po środku? Różnie, i to bardzo.
Czerwiec, lipiec i sierpień - z jednej strony wielkie rozczarowanie, z drugiej dla równowagi wielka radość. I tylko jedna, Panu dziękować, najważniejsza rzecz w życiu nie zawiodła w tym roku - ludzie. Ci bliscy, prawdziwi przyjaciele. Chociaż i tu będzie wyjątek. Pewien osobnik potwierdził regułę, wcześniej złamał mi serce - i żeby nie było żadnych niejasności, złamał tak jak przyjaciel tylko złamać może. Gdzieś tam zachowałam jeszcze malutką iskierkę nadziei (tłumaczącą moje krótkie zrywy aby jednak własnymi rękami przywrócić dawny porządek), ale doświadczenia życiowe nauczyły mnie kilku istotnych rzeczy o istotach co to zwą się Ziemianami, więc chroniąc siebie, pozwoliłam mu odejść. Dla siebie, nie Jemu konkretnie.

Święta miłe i ciepłe, chociaż w tym roku już dwóch osób brakuje przy stole wigilijnym. Oby tam gdzie przebywają, było im o wiele lepiej niż tutaj.
Sylwester również udany, spędzony na spokojnie i bardzo kameralnie z kochaną K.
Chociaż jestem przeciwniczką wszelkich postanowień noworocznych, yakusoku malutkie złożyłam. A nóż, nie zaszkodzi i w ten sposób szczęściu dopomóc :)

Ostatnio jednak coraz bardziej zdaję sobie sprawę, iż mimo wszystko z tym rokiem wiąże jeszcze większe oczekiwania niż z latami poprzednimi.
No ale, jedna rzecz już sie spełniła. Ah! Rzeczywiście! Jakby się tak zastanowić, rok temu mniej więcej o tej samej porze myślałam o dwóch pragnieniach. Jedno z nich się spełniło. Baa, spełniło oszczędzając mi przy tym większych przykrości, jakie byłam co prawda gotowa ponieść, a jednak - nie musiałam.

Wszystko w swoim czasie.

Rok Słońca ponoć mamy. Słońce dobre jest. Tak mówią przynajmniej.
Także przy dużej dawne szczęścia, entuzjazmu i pracy wszystko powinno pójść - tym razem - po mojej myśli.
Czego i wam również mocno, z całego serduszka życzę :)

P.S. Nie lubię stycznia, prawda... ale ma jeden plus - nowy sezon dramowy! A wraz z nim drugi sezon, tak wyczekiwanego Bloody Monday ^^
Będzie coś dla relaksu, bo jak tylko zaliczę I semestr (ojej, no chyba nawet mi się uda, przy tym moim lenistwie i ignorancji) to czas niemiłosiernie będzie gonić maturalnymi powtórkami.